5 lat temu grupa pasjonatów, biegowych świrów stworzyła sobie zawody, a takie tam 86 kilometrów po lesie 😉. Nie znałam nikogo. Ba, co więcej ja nawet biegać bardzo nie lubiłam. Ale jeździłam, podglądałam i podziwiałam przez te wszystkie lata to co tworzą ludzie ,,którym się chce".
Fot. Renata Ciska (znaczy się ja)
Patrząc na te wszystkie wykrzywione od bólu, ale i przeszczęśliwe twarze - pomyślałam sobie, że kurcze coś w tym musi być...No i zaczęłam biegać. Najpierw powolutku, badając temat i wciąż myśląc sobie, że taka matka trójki dzieci to i tak za wiele nie zadziała, wkręcałam się coraz bardziej.
Rok temu pobiegłam pierwsze Rykowisko - 36 km...i w tym momencie było już po mnie. I choć próbowano mnie odwodzić od biegów ultra tłumacząc, że kontuzje, że to nie taki fun jak szybki bieg po asfalcie. Ba, usłyszałam nawet, że to z bieganiem nie ma nic wspólnego bo tempo nie te, bo czasem idziesz....ja już wiedziałam. Tak, to jest to ☺.
W tym roku plan był prosty - Rącza Łania, 72 km, dwie pętle, zmieścić się w limicie czasu. Były przygotowania, sporo biegania po lesie, nawet w górach coś tam sobie przebiegłam. Chciałam bardzo...jak to ja jak już sobie wymyślę. I bach, 3 tygodnie przed biegiem kontuzja kostki. Ale wciąż pewność, że odpocznę i przejdzie. Odpoczywać, odpoczywać. Tydzień przed biegiem zdałam sobie sprawę, że nie przejdzie...Rozpoczęłam proceder pochlipywania w poduszkę, jak to baba, że ale jak to tak, że pół roku tym żyję, że nie ma takiej opcji w ogóle.
Ale wciąż były osoby wokół mnie, które twierdziły, że dam radę. I pojechałam.
Stanica w Gorzewie to mega klimatyczne miejsce, ze swoją harcerską historią i wyjątkowym klimatem. Żeby było na spokojnie pojechaliśmy już dzień wcześniej. Obczailiśmy najlepszą miejscówkę na stanicy na nocleg i już wiedziałam, że coby się później nie działo wyjazd i tak należy już do udanych.
Fot. Renata Ciska
Choćby dzięki tym dwóm kanadyjkom w NSie, stolikowi i dwóm krzesełkom przed namiotem, ptaszkom powyżej i naprawdę mega przyjaznym i uśmiechniętym ludziom wokół.
Pobudka 5 rano. Znaczy się Tomek wstaje, ja coś nie mogę...Chyba łapie mnie stres. W końcu śniadanie, coś tam łykam, ogarniam jakiś przepak. Chce mi się wymiotować...ale sytuację opanowuję. Start 7 rano. Wśród ludzi jest już całkiem radośnie, wszyscy myślą o tym co ich czeka, żartują, wspólne zdjęcie na początek. Ja myślę głównie o tym czy uda mi się przebiec kilometr. Czy kostka będzie bolała a właściwie bardziej czy będzie to taki ból, który pozwoli biec.
Fot. Marcin Jaworski
I start. Co to będzie, co to będzie. Czy my oby normalni jesteśmy...myślę sobie😃. Po co ja to robię? Bo to niezapomniane przeżycie, bo chcę, bo tak właśnie😉.
Biegnę. Noga boli. Teraz czekanie czy będzie boleć bardziej. Jak nie to dam radę biec. Choć trochę. Opracowujemy psychiczny plan działania - cel to najbliższy punk żywieniowy. Potem kolejny cel - kolejny punkt żywieniowy. I tak po kolei. Na zasadzie zrealizowanych celów. Gdy zaczynałam myśleć ile kilometrów przede mną głowa nie dawała rady. Wolałam się cieszyć z każdego zdobytego punktu.
I jakoś to szło. Tomek mnie trochę prowadził, wiedziałam, że dziś jest mocniejszy, całkiem nieźle przygotowany. Ale tak czy siak na trasie może wiele się przydarzyć. I jemu i mi. Odcinek między Łąckiem a Soczewką dla nas chyba najcięższy, może dlatego, że najdłuższy a może jeszcze z jakiegoś innego powodu, którego teraz nie mogę sobie przypomnieć.
Od Soczewki do Kluska odcinek najpiękniejszy, ścieżką tuż przy samej Skrwie. Choć przyznam się szczerze, że już wtedy nie w głowie było mi zwiedzanie. Byłam tam wiele razy a teraz główne skupienie to spoglądanie pod nogi by orła nie wywinąć. Ale nie byłabym sobą gdybym i tak nie wywinęła😉.
Fot. Damian Bedyk
Wcześniej po trasie pojawiały się myśli, że może jednak uda mi się przebiec cały dystans 72 km. Pierwszy kryzys pojawił się przed punktem w Klusku przed 30 stym kilometrem. Asfalt, piekące już słońce i nagły spadek energii. Coś poszło nie tak, coś zrobiłam źle. Nienawidzę tego asfaltu. Tomek po raz pierwszy tu ciągnął mnie za ręke. I jakoś dostałam energii, dotarłam do punktu. Uzupełniłam co miałam uzupełnić i zostało ostatnie 7 lub 8 kilometrów do końca pierwszego okrążenia w Gorzewie. Słabłam coraz częściej, już nie wiem czy to kostka, czy upał czy ogólne zmęczenie. I myśl, że w Gorzewie podejmę decyzje co dalej.
Ledwo dobiegłam ale ludzie, doping, uśmiechy, słowa otuchy znów przez chwilę dodają skrzydeł.Fot. Marcin Jaworski
Czas po pierwszej pętli jest ok. Spore zaplecze czasowe na drugą pętlę. Nie mam sił. Ale nie chcę się poddać. Wyruszamy na drugą pętlę.
I tu już sobie nie poradziłam. Myślałam, że po odpoczynku w Gorzewie odzyskam siły. Ale to się nie wydarzyło. Biegnę, idę, biegnę, idę. Gorąco, parno, zaczyna mi się w głowie kręcić. Jestem lekko otumaniona. I dopada myśl - jeszcze 30 parę kilometrów przed Tobą, w życiu nie dasz rady. Tomek widzi co się dzieje. Próbuje mnie pozbierać wszelkimi możliwymi sposobami, bo wie jak mi zależało, namawia do dalszej walki. Chce ze mną iść...zdążylibyśmy nawet idąc większość czasu - bo tego do końca całkiem sporo. Ale do mnie już nic nie dociera. Myślę sobie wciąż, że jak nie mogę biec to nie chcę iść...nie tyle...że nie chcę iść w tym upale 6 godzin. Że on beze mnie pobiegnie dużo szybciej, i że nawet jak pójdę to nie mam gwarancji, że nie padnę. Takiego mętliku w głowie nie miałam dawno...Fakt jest niezaprzeczalny, padła mi psycha, padał organizm. Z poczuciem porażki po 42 kilometrach powiedziałam stop. Rozpoczęłam 6 km powrót do Gorzewa.
Fot. Renata Ciska
Nie było osoby, która by po trasie nie pytała co się stało i czy wszystko w porządku. Jeden z biegaczy widząc mnie idącą pod prąd tak się uparł, że mam zawracać i biec ze wszystkimi, że nie byłam pewna czy nie będę musiała się z nim bić by mnie puścił 😂. Ale ludzie przyjeżdżający na Ryko są naprawdę świetni.
A w Gorzewie niespodzianka. Dostaję medal za 36 km. Dla mnie to taki trochę medal pocieszenia aczkolwiek gest bardzo miły ☺.
Ale Ryko jeszcze się nie kończy. Wsiadam w samochód i jeżdżę po punktach łapiąc na nich mojego towarzysza niedoli, przy okazji spotykając wciąż biegnących znajomych.
W Klusku spędzam trochę więcej czasu. Ludziska z Mechaniki Zdrowia i Active Runners Płock karmią przepyszną pomidorówą. Potem zjadam wszystko jak leci. Już mogę. Pychota 😃. A jeżdżąc po punktach żyje tym biegiem dłużej.
Fot. Damian Bedyk
Myślę też, że może dopingiem będę jakoś w stanie troszkę pomóc Tomkowi skoro już nie mogę inaczej ☺. Ale on nie wygląda jakby potrzebował pomocy. W całkiem niezłym stanie ostatecznie wbiega na metę na 72 km☺.
Fot. Jakub Kuba Gutkowski
Fot. Jakub Kuba Gutkowski
A potem wieczór, kolejna stanicowa noc. Jest grill, jest piwko, są organizatorzy, wolontariusze, biegacze. Tych ostatnich bardzo łatwo można odróżnić od reszty poprzez specyficzny chód, czasem przypominający pełzanie, i ten błysk radości w oku. Aaaa... No i wspólne śniadanie też było.
Fot. Renata Ciska
Mnie trasa w tym roku pokonała, ale czuję że dałam z siebie dużo. Czy przegrałam? Czy zwyciężyłam? Kiedy się poddać? Czy nie czas na szacunek dla własnego ciała? A może to tylko słabość zmęczonego mózgu, który podpowiada, że nie dasz rady. A jednak dasz. To trudne pytania. Każdy ma swoje wyznaczniki, biegnie dla siebie, każdy walczy ze sobą. Ja niczego nie żałuję (choć właściwie teraz nie chodzę 😏) i na pewno z tą trasą jeszcze będę chciała wyrównać porachunki😃.
A teraz, po wszystkim myślę, że zwycięzcami jesteśmy wszyscy, Ci co wskoczyli na pudło (mega szacun), Ci co dobiegli, Ci którym tym razem się nie udało ale walczyli, i Ci którzy podjęli decyzję by w ogóle spróbować wystartować - bo im się chciało.
Było mega ☺☺☺