wtorek, 4 czerwca 2019

Rykowisko - wszyscy jesteśmy zwycięzcami

Fot. Jakub Kuba Gutkowski

Rykowisko - ta historia tworzy się już 5 lat.
5 lat temu grupa pasjonatów, biegowych świrów stworzyła sobie zawody, a takie tam 86 kilometrów po lesie 😉. Nie znałam nikogo. Ba, co więcej ja nawet biegać bardzo nie lubiłam. Ale jeździłam, podglądałam i podziwiałam przez te wszystkie lata to co tworzą ludzie ,,którym się chce".

            Fot. Renata Ciska (znaczy się ja)

Patrząc na te wszystkie wykrzywione od bólu, ale i przeszczęśliwe twarze - pomyślałam sobie, że kurcze coś w tym musi być...No i zaczęłam biegać. Najpierw powolutku, badając temat i wciąż myśląc sobie, że taka matka trójki dzieci to i tak za wiele nie zadziała, wkręcałam się coraz bardziej.
Rok temu pobiegłam pierwsze Rykowisko - 36 km...i w tym momencie było już po mnie. I choć próbowano mnie odwodzić od biegów ultra tłumacząc, że kontuzje, że to nie taki fun jak szybki bieg po asfalcie. Ba, usłyszałam nawet, że to z bieganiem nie ma nic wspólnego bo tempo nie te, bo czasem idziesz....ja już wiedziałam. Tak, to jest to ☺.
W tym roku plan był prosty - Rącza Łania, 72 km, dwie pętle, zmieścić się w limicie czasu.  Były przygotowania, sporo biegania po lesie, nawet w górach coś tam sobie przebiegłam. Chciałam bardzo...jak to ja jak już sobie wymyślę. I bach, 3 tygodnie przed biegiem kontuzja kostki. Ale wciąż pewność, że odpocznę i przejdzie. Odpoczywać, odpoczywać. Tydzień przed biegiem zdałam sobie sprawę, że nie przejdzie...Rozpoczęłam proceder pochlipywania w poduszkę, jak to baba, że ale jak to tak, że pół roku tym żyję, że nie ma takiej opcji w ogóle.
Ale wciąż były osoby wokół mnie, które twierdziły, że dam radę. I pojechałam.
Stanica w Gorzewie to mega klimatyczne miejsce, ze swoją harcerską historią i wyjątkowym klimatem. Żeby było na spokojnie pojechaliśmy już dzień wcześniej. Obczailiśmy najlepszą miejscówkę na stanicy na nocleg i już wiedziałam, że coby się później nie działo wyjazd i tak należy już do udanych.

                               Fot. Renata Ciska

Choćby dzięki tym dwóm kanadyjkom w NSie, stolikowi i dwóm krzesełkom przed namiotem, ptaszkom powyżej i naprawdę mega przyjaznym i uśmiechniętym ludziom wokół.
Pobudka 5 rano. Znaczy się Tomek wstaje, ja coś nie mogę...Chyba łapie mnie stres. W końcu śniadanie, coś tam łykam, ogarniam jakiś przepak. Chce mi się wymiotować...ale sytuację opanowuję. Start 7 rano. Wśród ludzi jest już całkiem radośnie, wszyscy myślą o tym co ich czeka, żartują, wspólne zdjęcie na początek. Ja myślę głównie o tym czy uda mi się przebiec kilometr. Czy kostka będzie bolała a właściwie bardziej czy będzie to taki ból, który pozwoli biec.

   Fot. Marcin Jaworski

I start. Co to będzie, co to będzie. Czy my oby normalni jesteśmy...myślę sobie😃. Po co ja to robię? Bo to niezapomniane przeżycie, bo chcę, bo tak właśnie😉.
Biegnę. Noga boli. Teraz czekanie czy będzie boleć bardziej. Jak nie to dam radę biec. Choć trochę. Opracowujemy psychiczny plan działania - cel to najbliższy punk żywieniowy. Potem kolejny cel - kolejny punkt żywieniowy. I tak po kolei. Na zasadzie zrealizowanych celów. Gdy zaczynałam myśleć ile kilometrów przede mną głowa nie dawała rady. Wolałam się cieszyć z każdego zdobytego punktu.
I jakoś to szło. Tomek mnie trochę prowadził, wiedziałam, że dziś jest mocniejszy, całkiem nieźle przygotowany. Ale tak czy siak na trasie może wiele się przydarzyć. I jemu i mi. Odcinek między Łąckiem a Soczewką dla nas chyba najcięższy, może dlatego, że najdłuższy a może jeszcze z jakiegoś innego powodu, którego teraz nie mogę sobie przypomnieć.
Od Soczewki do Kluska odcinek najpiękniejszy, ścieżką tuż przy samej Skrwie. Choć przyznam się szczerze, że już wtedy nie w głowie było mi zwiedzanie. Byłam tam wiele razy a teraz główne skupienie to spoglądanie pod nogi by orła nie wywinąć. Ale nie byłabym sobą gdybym i tak nie wywinęła😉.

  Fot. Damian Bedyk

Wcześniej po trasie pojawiały się myśli, że może jednak uda mi się przebiec cały dystans 72 km. Pierwszy kryzys pojawił się przed punktem w Klusku przed 30 stym kilometrem. Asfalt, piekące już słońce i nagły spadek energii. Coś poszło nie tak, coś zrobiłam źle. Nienawidzę tego asfaltu. Tomek po raz pierwszy tu ciągnął mnie za ręke. I jakoś dostałam energii, dotarłam do punktu. Uzupełniłam co miałam uzupełnić i zostało ostatnie 7 lub 8 kilometrów do końca pierwszego okrążenia w Gorzewie. Słabłam coraz częściej, już nie wiem czy to kostka, czy upał czy ogólne zmęczenie. I myśl, że w Gorzewie podejmę decyzje co dalej.
Ledwo dobiegłam ale ludzie, doping, uśmiechy, słowa otuchy znów przez chwilę dodają skrzydeł.

  Fot. Marcin Jaworski

Czas po pierwszej pętli jest ok. Spore zaplecze czasowe na drugą pętlę. Nie mam sił. Ale nie chcę się poddać. Wyruszamy na drugą pętlę.
I tu już sobie nie poradziłam. Myślałam, że po odpoczynku w Gorzewie odzyskam siły. Ale to się nie wydarzyło. Biegnę, idę, biegnę, idę. Gorąco, parno, zaczyna mi się w głowie kręcić. Jestem lekko otumaniona. I dopada myśl - jeszcze 30 parę kilometrów przed Tobą, w życiu nie dasz rady. Tomek widzi co się dzieje. Próbuje mnie pozbierać wszelkimi możliwymi sposobami, bo wie jak mi zależało, namawia do dalszej walki. Chce ze mną iść...zdążylibyśmy nawet idąc większość czasu - bo tego do końca całkiem sporo. Ale do mnie już nic nie dociera. Myślę sobie wciąż, że jak  nie mogę biec to nie chcę iść...nie tyle...że nie chcę iść w tym upale 6 godzin. Że on beze mnie pobiegnie dużo szybciej, i że nawet jak pójdę to nie mam gwarancji, że nie padnę. Takiego mętliku w głowie nie miałam dawno...Fakt jest niezaprzeczalny, padła mi psycha, padał organizm. Z poczuciem porażki po 42 kilometrach powiedziałam stop. Rozpoczęłam 6 km powrót do Gorzewa. 

                                              Fot. Renata Ciska

Nie było osoby, która by po trasie nie pytała co się stało i czy wszystko w porządku. Jeden z biegaczy widząc mnie idącą pod prąd tak się uparł, że mam zawracać i biec ze wszystkimi, że nie byłam pewna czy nie będę musiała się z nim bić by mnie puścił 😂. Ale ludzie przyjeżdżający na Ryko są naprawdę świetni.
A w Gorzewie niespodzianka. Dostaję medal za 36 km. Dla mnie to taki trochę medal pocieszenia aczkolwiek gest bardzo miły ☺.
Ale Ryko jeszcze się nie kończy. Wsiadam w samochód i jeżdżę po punktach łapiąc na nich mojego towarzysza niedoli, przy okazji spotykając wciąż biegnących znajomych.  
W Klusku spędzam trochę więcej czasu. Ludziska z Mechaniki Zdrowia i Active Runners Płock karmią przepyszną pomidorówą. Potem zjadam wszystko jak leci. Już mogę. Pychota 😃. A jeżdżąc po punktach żyje tym biegiem dłużej. 

                            Fot.  Damian Bedyk

Myślę też, że może dopingiem będę jakoś w stanie troszkę pomóc Tomkowi skoro już nie mogę inaczej ☺. Ale on nie wygląda jakby potrzebował pomocy. W całkiem niezłym stanie ostatecznie wbiega na metę na 72 km☺.

Fot. Jakub Kuba Gutkowski

A potem wieczór, kolejna stanicowa noc. Jest grill, jest piwko, są organizatorzy, wolontariusze, biegacze. Tych ostatnich bardzo łatwo można odróżnić od reszty poprzez specyficzny chód, czasem przypominający pełzanie, i ten błysk radości w oku. Aaaa... No i wspólne śniadanie też było.

                     Fot. Renata Ciska

Mnie trasa w tym roku pokonała, ale czuję że dałam z siebie dużo. Czy przegrałam? Czy zwyciężyłam? Kiedy się poddać? Czy nie czas na szacunek dla własnego ciała? A może to tylko słabość zmęczonego mózgu, który podpowiada, że nie dasz rady. A jednak dasz. To trudne pytania. Każdy ma swoje wyznaczniki, biegnie dla siebie, każdy walczy ze sobą. Ja niczego nie żałuję (choć właściwie teraz nie chodzę 😏) i na pewno z tą trasą jeszcze będę chciała wyrównać porachunki😃.
A teraz, po wszystkim myślę, że zwycięzcami jesteśmy wszyscy, Ci co wskoczyli na pudło (mega szacun), Ci co dobiegli, Ci którym tym razem się nie udało ale walczyli, i Ci którzy podjęli decyzję by w ogóle spróbować wystartować - bo im się chciało.
Było mega ☺☺☺



czwartek, 21 marca 2019

Trochę inny świat czyli rowerem przez Beskid Niski i Bieszczady - cz.1



Plan na naszą trzydniową wyprawę był dość konkretny. Rozpoczynając od Krynicy i Beskidu Sądeckiego , przez Beskid Niski i Bieszczady chciałyśmy dotrzeć wschodnią granicą do Przemyśla. 
Ale najpierw trzeba było jakoś do tej Krynicy się dostać z rowerami. Chcąc zacząć w jednym miejscu i zakończyć w zupełnie innym zakątku Polski jedyną opcją był pociąg. Ta podróż trwała i trwała...Po półtoragodzinnym opóźnieniu pociągu w Warszawie i tak mamy 4 godziny oczekiwania na następny pociąg do Krynicy. Na zdjęciu poniżej jest godz 2 w nocy - na początek wylądowałyśmy pod mostem w Krakowie, chroniąc się przed deszczem.
 

Więc co tu robić. Pojeździć po Krakowie nocą.

  
Smoka Wawelskiego nie wzruszyły za bardzo dwie blondynki na rowerze o 3 w nocy podczas deszczu...





W końcu dotarłyśmy do punktu początkowego. Krynica też w deszczu. Że będzie padać wiedziałyśmy. Miałyśmy tylko nadzieję, że w stopniu umiarkowanym . I w sumie mogło być gorzej.


Cieszymy się. Nie wiemy co nas czeka . Kolejne dwa dni mniej więcej wiedziałam jak mogą wyglądać. Pierwszy dzień od początku był niewiadomą. Choć zaopatrzona w solidną mapę Magurskiego Parku Narodowego i całego Beskidu Niskiego nie do końca byłam sobie w stanie wyobrazić jak te magiczne góry mogą wyglądać z punktu widzenia dwóch obładowanych rowerów.


Na początku rzucałam się z aparatem na wszystkie drewniane cerkwie. Bo inne, bo u nas nie ma itd. Ale przez 3 dni było ich tyle, że już później stały się dla nas naturalnym elementem krajobrazu.



I wjechałyśmy w zupełnie odmienny świat. Łemkowskie chatki, łemkowskie wioski, zero ludzi, góry. Jakby inna kraina. 



Po całej trasie praktycznie w ogóle nie spotykałyśmy ludzi. Powodem mógł być jednak dość często siąpiący deszcz. A w pewnym momencie zmokłyśmy naprawdę solidnie.

Tego dnia najbardziej zachwycił nas  Ґлaдышiв - czy jak kto woli Gładyszów - bardzo ładnie położona łemkowska wioska, z cerkwiami, kolorowymi domkami, klimatycznym cmentarzem i przydrożnymi krzyżami. Z resztą przydrożne prawosławne kapliczki i krzyże towarzyszyły nam już do końca tego dnia. 



W samym Magurskim Parku Narodowym za wyjątkiem paru miejsc nie można podróżować na rowerze. Nie chciałam jednak go omijać bedąc tak blisko. Na mojej nowej mapie jeszcze w domu znalazłam szlak rowerowy biegnący przez ten teren. Szlak o wdzięcznej nazwie ,,Winny szlak rowerowy". Widząc na mapie szlak rowerowy poprzecinany rzeką pomyślałam sobie o pięknych kładkach i mostkach...


 
Do głowy mi nie przyszło, że ich tam nie będzie .
Rzekę przekraczałyśmy w ten sposób siedem razy...Za każdym razem było głębiej, nurt coraz silniejszy i coraz więcej kamieni. I wciąż myślałyśmy, że to już ostatnia taka przeprawa na tym szlaku😃.





Teoretycznie mogłyśmy zawrócić. Ale znajdowałyśmy się w samym środku parku narodowego. Było późno a wracając do najbliższych sensownych zabudowań miałybyśmy kilkadziesiąt kilometrów. W tym sporą górę, z której wcześniej zjechałyśmy ciesząc się, że nie musimy podjeżdżać. Do Przemyśla w założonym mniej więcej czasie też byśmy już raczej nie dotarły. Zawsze jeszcze pozostawała opcja biwaku na dziko bo miałyśmy ze sobą wszystko co do przetrwania potrzebne Jednak świadomość ogromnej ilości wilków tam bytujących dopingowała do dalszej jazdy....
Szlak miejscami wyglądał tak...z sakwami niezwykle ciężko ale...klimatu Magurskiemu Parkowi na pewno nie można odmówić.  


I kolejne przeprawy. Tu mały element grozy. Szlak oczywiście po drugiej stronie rzeki, kamulce, ostry nurt i na środku kłoda. My coraz głębiej w górach, coraz dalej żeby zawrócić a końca nie widać. Nie chciało nam się ściągać sakw. Więc we dwie na środku rzeki przenosiłyśmy przez kłodę mój hiper ciężki rower. I nagle trach, ślizg na kamieniu, Sylwia leży w wodzie, na niej mój rower, zębatka wbita w piszczel. Podczas mojego panicznego podnoszenia roweru do góry od dołu wbijał sie coraz mocniej jakiś gwoźdź. Krzyk. Byłam pewna, że noga zmiażdżona....A my w czarnej d...Skończyło się na niewielkim skaleczeniu...,,dziurce,, w nodze. Chyba miałyśmy szczęście...



I w końcu wyjechałyśmy...Przepiękne widoki, wspaniały klimat, radość, że się udało wydostać z kleszczy Magurskiego Parku, nie musimy spać z wilkami i chyba wszystko skończy się dobrze 😉. Szczególnie zachwycające w swym klimacie okolice Nieznajowej. 




Tego dnia przejechałyśmy 70 parę kilometrów. Chyba najcięższe 70 km w życiu.
Wstępny plan zakładał nocleg w Tylawie. Zabiwakowałyśmy jednak 20 km wcześniej w Krempnej nad rzeczką z myślą, że jutro nadrobimy...I co by się nie działo jutro będzie łatwiej. Oczywiście i tak było cudnie i najbardziej czadersko na świecie

niedziela, 29 października 2017

Pieniny na rowerze


Był sobie taki pomysł. Powstał jakieś trzy lata temu w mojej głowie. Chcę przejechać na rowerze krótki odcinek szlaku rowerowego pomiędzy Szczawnicą a Czerwonym Klasztorem na Słowacji. Ale wciąż się nie składało. Bo za daleko, bo bez sensu, bo pogoda nie ta. Gdy decyzja została w końcu podjęta, okazało się, że jest więcej osób, które razem ze mną chciałoby zrealizować ten dziwny pomysł. Czemu z pozoru dziwny? Bo z Płocka do Szczawnicy jest niemalże 500 km. Trzeba jeszcze wrócić, wycieczka ze względu na ograniczenia czasowe mogła odbyć się tylko w weekend a sam szlak ma jedynie paręnaście kilometrów. Ale powiadam Wam, warto.





Nasza ekipa składająca się z dziewięciu osób podzieliła się na dwie części. I tak jeden samochód w piątek a drugi dopiero po 10 rano w sobotę wyruszył do Szczawnicy. Dzięki pełnemu obładowaniu naszych pojazdów koszty transportu okazały się naprawdę niewielkie. Rowery zaś wypożyczyliśmy na dobę na miejscu - za jedyne 25 zł. Sprzęt nowy, rowery trekkingowe, całkiem niezłe. Choć z jednym z nich mieliśmy spore problemy na trasie, w postaci poluzowanych szprych w kole. Jednak czterech facetów w składzie wycieczki i problem udało się ogarnąć.



Trasa już na etapie wstępnego planowania została przedłużona do 54 km i nabrała trochę bardziej górskiego charakteru. Po sobocie spędzonej na górskich wycieczkach w różnych wariantach, w niedzielę o 7 rano wszyscy dzielnie zameldowali się z rowerami na podwórku przed naszym pensjonatem.



Nie mogłabym tu nie wspomnieć o niemalże najważniejszym punkcie naszej wyprawy - porannej jajecznicy. Kto ma ją robić, przede wszystkim z czym ma być, kto będzie zmywał, jak będzie wyglądał aneks kuchenny - temat był zaciekle dyskutowany przez całą grupę już dwa tygodnie przed wyjazdem. Tak więc po posiłku odbytym jeszcze w czasie zmroku nasza jajeszczawnicowa ekipa ruszyła na trasę.


Godzina wczesna bo trzeba jeszcze wrócić tego dnia do Płocka. Skład dość zróżnicowany, od zaprawionych rowerzystów po osoby praktycznie wcale nie jeżdżące, a cel był taki by jednak trasę pokonali wszyscy, w w miarę zwartej i przede wszystkim zadowolonej grupie :-).
Odcinek Szczawnica - Czerwony Klasztor jest piękny. Cały wiedzie po wydzielonej trasie rowerowej asfaltowej oraz szutrowej. Trasa biegnie na całej długości wzdłuż Dunajca, wśród niezwykle kolorowych w tym czasie szczytów Pienin. Bardzo pomogła tu pogoda - jakby na specjalne zamówienie - żeby w końcu się udało.


Odpoczynek w słowackim klasztorze i dalej ruszamy już asfaltem. Czasem po zwykłych drogach, czasem ścieżkami rowerowymi robimy pętlę wokół Zalewu Czorsztyńskiego, przez Niedzicę, Czorsztyn, Krościenko nad Dunajcem. Tu robi się już trochę ciężej. Parę podjazdów w tym dwa naprawdę spore powodują, że odpoczynki robimy nieco częściej.
I dobrze. Jest czas na zdjęcia, a jest co fotografować. Cudnie położony zamek w Niedzicy, widok z zapory na zalewie, ruiny zamku w Czorsztynie w oddali. Pogoda sprawiła także, że widoczne było całe pasmo Tatr. Ja z uporem maniaka rzucałam się na każdą owieczkę pasącą się na łące.





Gdy zmęczenie podjazdami dawało się już we znaki zdarzyło się coś co chyba wszystkim dodało nieco sił. Owieczki w wersji multi. Wpakowaliśmy się w sam środek jesiennego redyku, który właśnie odbywał się w tamtych rejonach. Całą drogę zalały zwierzęta, owce wokół nas, owce wokół samochodów, owce schodzące z hal. Bacowie ze swymi stadami chętnie pozowali do zdjęć, wydając się nawet szczęśliwymi z takiego zainteresowania. Czy jest coś co może dać bardziej poczuć górski klimat od owieczki pasącej się na hali na tle gór? Tak. Całe miliony owiec w pięknych jesiennych Pieninach. 
 



Końcowy etap to zaplanowana wcześniej wizyta w Krościenku na lodach własnej produkcji, u pana, który jak plotka donosi robi je od 100 lat. I rzeczywiście nadal tam był, a lody przepyszne. Zaginął nam tylko jeden członek ekipy, który chcąc nosić miano pierwszego na mecie, w imię honorowego zwycięstwa w rajdzie lodów się wyrzekł :-D.




Parę kilometrów później docieramy z powrotem do Szczawnicy.


Choć byłam w Pieninach właściwie niecałą dobę powstało wrażenie jakby trwało to przynajmniej tydzień. Wcześniejsze długie rozmowy na facebookowej grupie z tymi pozytywnie zakręconymi ludźmi, powyjazdowa wymiana wrażeń i miliona zdjęć, które każdy z nas zrobił sprawiły, że tą krótką wycieczką mogliśmy pożyć o wiele, wiele dłużej. 
Zachęcam do wyjazdu do Szczawnicy praktycznie każdego. Odcinek do Czerwonego Klasztoru to szlak typowo rodzinny w przepięknej scenerii. Spora liczba wypożyczalni rowerowych na miejscu plus bogata oferta noclegowa na pewno ułatwiają planowanie tego typu formy aktywnego wypoczynku