czwartek, 21 marca 2019

Trochę inny świat czyli rowerem przez Beskid Niski i Bieszczady - cz.1



Plan na naszą trzydniową wyprawę był dość konkretny. Rozpoczynając od Krynicy i Beskidu Sądeckiego , przez Beskid Niski i Bieszczady chciałyśmy dotrzeć wschodnią granicą do Przemyśla. 
Ale najpierw trzeba było jakoś do tej Krynicy się dostać z rowerami. Chcąc zacząć w jednym miejscu i zakończyć w zupełnie innym zakątku Polski jedyną opcją był pociąg. Ta podróż trwała i trwała...Po półtoragodzinnym opóźnieniu pociągu w Warszawie i tak mamy 4 godziny oczekiwania na następny pociąg do Krynicy. Na zdjęciu poniżej jest godz 2 w nocy - na początek wylądowałyśmy pod mostem w Krakowie, chroniąc się przed deszczem.
 

Więc co tu robić. Pojeździć po Krakowie nocą.

  
Smoka Wawelskiego nie wzruszyły za bardzo dwie blondynki na rowerze o 3 w nocy podczas deszczu...





W końcu dotarłyśmy do punktu początkowego. Krynica też w deszczu. Że będzie padać wiedziałyśmy. Miałyśmy tylko nadzieję, że w stopniu umiarkowanym . I w sumie mogło być gorzej.


Cieszymy się. Nie wiemy co nas czeka . Kolejne dwa dni mniej więcej wiedziałam jak mogą wyglądać. Pierwszy dzień od początku był niewiadomą. Choć zaopatrzona w solidną mapę Magurskiego Parku Narodowego i całego Beskidu Niskiego nie do końca byłam sobie w stanie wyobrazić jak te magiczne góry mogą wyglądać z punktu widzenia dwóch obładowanych rowerów.


Na początku rzucałam się z aparatem na wszystkie drewniane cerkwie. Bo inne, bo u nas nie ma itd. Ale przez 3 dni było ich tyle, że już później stały się dla nas naturalnym elementem krajobrazu.



I wjechałyśmy w zupełnie odmienny świat. Łemkowskie chatki, łemkowskie wioski, zero ludzi, góry. Jakby inna kraina. 



Po całej trasie praktycznie w ogóle nie spotykałyśmy ludzi. Powodem mógł być jednak dość często siąpiący deszcz. A w pewnym momencie zmokłyśmy naprawdę solidnie.

Tego dnia najbardziej zachwycił nas  Ґлaдышiв - czy jak kto woli Gładyszów - bardzo ładnie położona łemkowska wioska, z cerkwiami, kolorowymi domkami, klimatycznym cmentarzem i przydrożnymi krzyżami. Z resztą przydrożne prawosławne kapliczki i krzyże towarzyszyły nam już do końca tego dnia. 



W samym Magurskim Parku Narodowym za wyjątkiem paru miejsc nie można podróżować na rowerze. Nie chciałam jednak go omijać bedąc tak blisko. Na mojej nowej mapie jeszcze w domu znalazłam szlak rowerowy biegnący przez ten teren. Szlak o wdzięcznej nazwie ,,Winny szlak rowerowy". Widząc na mapie szlak rowerowy poprzecinany rzeką pomyślałam sobie o pięknych kładkach i mostkach...


 
Do głowy mi nie przyszło, że ich tam nie będzie .
Rzekę przekraczałyśmy w ten sposób siedem razy...Za każdym razem było głębiej, nurt coraz silniejszy i coraz więcej kamieni. I wciąż myślałyśmy, że to już ostatnia taka przeprawa na tym szlaku😃.





Teoretycznie mogłyśmy zawrócić. Ale znajdowałyśmy się w samym środku parku narodowego. Było późno a wracając do najbliższych sensownych zabudowań miałybyśmy kilkadziesiąt kilometrów. W tym sporą górę, z której wcześniej zjechałyśmy ciesząc się, że nie musimy podjeżdżać. Do Przemyśla w założonym mniej więcej czasie też byśmy już raczej nie dotarły. Zawsze jeszcze pozostawała opcja biwaku na dziko bo miałyśmy ze sobą wszystko co do przetrwania potrzebne Jednak świadomość ogromnej ilości wilków tam bytujących dopingowała do dalszej jazdy....
Szlak miejscami wyglądał tak...z sakwami niezwykle ciężko ale...klimatu Magurskiemu Parkowi na pewno nie można odmówić.  


I kolejne przeprawy. Tu mały element grozy. Szlak oczywiście po drugiej stronie rzeki, kamulce, ostry nurt i na środku kłoda. My coraz głębiej w górach, coraz dalej żeby zawrócić a końca nie widać. Nie chciało nam się ściągać sakw. Więc we dwie na środku rzeki przenosiłyśmy przez kłodę mój hiper ciężki rower. I nagle trach, ślizg na kamieniu, Sylwia leży w wodzie, na niej mój rower, zębatka wbita w piszczel. Podczas mojego panicznego podnoszenia roweru do góry od dołu wbijał sie coraz mocniej jakiś gwoźdź. Krzyk. Byłam pewna, że noga zmiażdżona....A my w czarnej d...Skończyło się na niewielkim skaleczeniu...,,dziurce,, w nodze. Chyba miałyśmy szczęście...



I w końcu wyjechałyśmy...Przepiękne widoki, wspaniały klimat, radość, że się udało wydostać z kleszczy Magurskiego Parku, nie musimy spać z wilkami i chyba wszystko skończy się dobrze 😉. Szczególnie zachwycające w swym klimacie okolice Nieznajowej. 




Tego dnia przejechałyśmy 70 parę kilometrów. Chyba najcięższe 70 km w życiu.
Wstępny plan zakładał nocleg w Tylawie. Zabiwakowałyśmy jednak 20 km wcześniej w Krempnej nad rzeczką z myślą, że jutro nadrobimy...I co by się nie działo jutro będzie łatwiej. Oczywiście i tak było cudnie i najbardziej czadersko na świecie